O braku rewolucji
„Śmierć Dantona” w Berliner Ensemble
Reżyser Claus Peymann nie ma czasu na rozmowę. Próby do jego nowego spektaklu, „Śmierci Dantona” Georga Büchnera skończyły się, premiera odbyła, ale mimo to dyrektor Berliner Ensemble jest nadal niedostępny. A może jedynie nie ma ochoty na rozmowę o swoim spektaklu? Bo cóż można tym razem dodać do tego, co pokazał na scenie? Trzeba przyznać, że sprawa nie jest prosta. Przedstawienie przygotowano z dużym nakładem pracy, widać w nim wiele dobrych intencji i oczywiście ogromne doświadczenie w tworzeniu politycznie zaangażowanego teatru, z którego 74-letni Peymann słynie już od prawie pół wieku. Dlatego oczekiwano, że sztuka Büchnera będzie eksplozją. Jednakże, w co trudno uwierzyć, w tym utworze o Rewolucji Francuskiej rewolucja jest nieobecna na scenie. Trudno więc wykluczyć frustrację Peymanna.
Wieczór w Berliner Ensemble pobudza wspaniale do rozmyślań na temat rewolucji. Prowadzące do niej przyczyny łatwo wytłumaczyć: czasami nie można dłużej znieść istniejących warunków. Dochodzi do protestów. Czasem spadają przy nich głowy. Nie jest to jednak gwarancją, że nadeszła rewolucja. Mogą to być zamieszki lub niepokoje, a także powstanie lub przewrót. Niekiedy następuje krótki przejaw niezadowolenia, który nie pozostawi trwałego śladu.
Także bohaterowie Rewolucji Francuskiej nie wiedzieli – mimo osobistych zarzekań – czy ich gwałtowny protest nie będzie jedynie krótkim przerywnikiem w historii i czy ich próba unicestwienia monarchii nie skończy się podobnie straszliwą dyktaturą, w której zmieniły się jedynie głowy. Patrząc z dystansu historii jesteśmy pewni, że wydarzenia wokół roku 1789 były rzeczywiście rewolucją. Zdajemy się także wiedzieć, co i jak się wtedy rozegrało. Sądzimy, że jesteśmy w posiadaniu tajemnicy, jak gwałtownie przeprowadzać daleko idące zmiany. Chętnie przemilcza się przy tym fakt, że wywołanie rewolucji i osiągnięcie przy jej pomocy upragnionych zamierzeń nie jest łatwe. Także w Niemczech spogląda się chętnie wybiórczo i z arogancją na historię. Mało kto zdaje się pamiętać, że w tym kraju, w którego ciekawej historii można znaleźć także wiele wspaniałych wydarzeń – obok jakże dobrze znanych straszliwych – ale niestety żadnej rewolucji. Przyjrzyjmy się chociażby najnowszym czasom: upadek NRD nie może być uważany za takową, mimo że zjednoczenie Niemiec było bez wątpienia wynikiem żmudnej działalności opozycji, połączonej z gwałtowną eksplozją niezadowolenia mas. Jeśli zrobić jeszcze jeden krok dalej w historię kraju naszego sąsiada: niezwykle ceniona i za granicą słusznie wychwalana niemiecka demokracja także nie zastąpiła wcześniejszej dyktatury faszyzmu w rewolucyjny sposób. To dobrze znane fakty, ale warto jest o nich przypomnieć.
Okazują się one przydatne, jeśli zająć się pytaniem, dlaczego w spektaklu Peymanna prawie nie ma tego wydarzenia. Dramat Büchnera podejmuje wprawdzie tematykę Rewolucji Francuskiej, a nie historii Niemiec, ale czy można przekonywująco przedstawić rewolucję – nawet jedynie w teatrze – nie mając dostępu do jej kolektywnego doświadczenia, chociażby w formie narodowej traumy. Jak możliwe jest wypełnienie życiem lub stworzenie wizji czegoś, co jako doświadczenie jest nieobecne w historii kraju?
Oczywiście nikt nie stawia zarzutu Clausowi Peymannowi, że nie brał osobiście udziału w żadnym rewolucyjnym zrywie. Mowa jest o doświadczeniu innego rodzaju. Należy też podkreślić, że jeśli by szukać w Niemczech osób, które czasem nawet samotnie protestowały przeciw ciemnym stronom życia w Republice Federalnej Niemiec czy w Austrii, nazwisko Peymanna znalazłoby się wielokrotnie pomiędzy nimi. Słynna akcja zbierania pieniędzy na leczenie zębów więzionej terrorystki RAF-u Gudrun Ensslin, wystawienie w Wiedniu w Burgtheater „Placu bohaterów” Thomasa Bernharda, propozycje praktyk dla więźniów, szukających miejsca pracy po odsiedzeniu kary i pomoc w ich ponownej społecznej integracji oraz wiele innych czynów, przy których Peymann nie tylko niejednokrotnie zagrażał własną pozycję czy pracę, ale także narażał się na anonimy o treści „ty zażydziały łajdaku” itp., są ogólnie znane. Peymann należy do pokolenia 68 roku i jest nadal wierny swoim ideałom. Ruch protestu 68, który między innymi dzięki rozrachunkowi z przeszłością dużo zmienił w Niemczech i który miał także konkretną wizję poprawy świata, stał się drugą skórą Peymanna. Ale mimo szacunku dla owych tak ważnych zmian: wydarzenia roku 68 roku nie były rewolucją a jedynie falą protestów. Peymann podziela to zdanie i przyznaje, że członkowie pokolenia 68 są jedynie niedoszłymi rewolucjonistami, z których część z czasem przeszła na stronę rządu, a on sam uciekł do sztuki, skąd nadal z nadzieją wygląda nadejścia rewolucji. Te doświadczenia Peymanna dzielą prawdopodobnie występujący w „Śmierci Dantona” aktorzy, którzy zdają się także nie mieć dostępu do rewolucyjnych przeżyć. Wzruszający i zarazem groteskowy jest ich śpiew jako deputowanych w Narodowym Kongresie Francji, gdyż mimo doskonałej francuskiej wymowy ich marsylianka brzmi po prostu fałszywie. Zaklęcia „uwierzcie, że tworzymy właśnie historię i odnosimy sukces” nie przekonują publiczności.
Tak samo nieprzekonywujący jest Ulrich Brandhoff kreujący postać Dantona. Patrząc na niego trudno sobie wyobrazić, że ten zagubiony, przewracający przy każdej nadarzającej się okazji krzesła i stoły młodzian ma na swoim koncie niezwykłe czyny. Ta sama krytyka należy się również odtwarzającym postaci Robespierra, Camille Desmoulinsa oraz Lucile, która swój ból po utracie męża wyraża jedynie wrzaskiem, wyciem lub przeciągłym krzykiem. Kto miał okazję oglądać kiedyś Lucile w filmie Andrzeja Wajdy, graną przez Angelę Winkler, cierpi podwójnie. Nie tylko przez porównanie, ale i dlatego, że Winkler pojawia się także w przedstawieniu Peymanna, tym razem jednak jedynie w epizodycznej roli jako prostytutka.
Długo można by mnożyć pytania pod adresem berlińskiego przedstawienia. Czy wspaniała scenografia Karla-Ernsta Herrmanna, doskonale umożliwiająca szybkie zmiany między wnętrzami i przestrzenią uliczną, nie jest przypadkiem dodatkową przeszkodą dla aktorów w wykonywaniu ich i tak już trudnego zadania. Czy na próbach nikt nie zwrócił uwagi na to, że ubiory kobiece, w szczególności kobiet lekkich obyczajów nie są podniecające czy wyzywające, ale po prostu okropne. Czy reminiscencje ze spektaklu „Śmierci Dantona” w reżyserii Roberta Wilsona z 1998 roku mają nam coś powiedzieć? Oczywiście można także zadawać sobie pytanie, czy może rok 2012 jest niewłaściwą porą na inscenizację Büchnera, gdyż teatr nie może przejąć niczego z atmosfery na ulicach kraju. Dzisiejsza sytuacja w Niemczech nie jest dobra. Socjalne problemy, kryzys finansowy i inne poważne trudności nie omijają kraju i Linke, ruchy Anti-Atom, Occupy-Deutschland, Attac i inne próbują stawić im czoła. Mnożą się nawoływania do zmian. Ale jak do tej pory podobnie bezradnie jak w przedstawieniu Peymanna. Zapowiedziany w programie spektaklu „wkład do współczesnej politycznej sytuacji w Niemczech” można więc uznać za udany. Za nieobecność rewolucji, brak Dantona czy innych tęgich głów i ludzi czynu nie należy obarczać winą reżysera. To nie on zawiódł. Czas wystawienia sztuki jest odmienny od okresu przygotowań Andrzeja Wajdy do zdjęć filmowych na początku lat 80-tych. „Danton” Wajdy mógł zaczerpnąć inspirację z gorącej atmosfery czasów Solidarności, jej pierwszych sukcesów i doświadczenia kontrrewolucji w postaci stanu wojennego. Polski reżyser zaprosił wtedy do kraju swojego Dantona, Gerarda Depardieu, aby mógł przeżyć gorączkę tamtych lat.
Dobre wyczucie dla panujących czasów nie zawsze jest szczęśliwym darem. Tak pewnie myśli i Peymann, gdyż nie jest przyjemnym unaocznianie innym, że wspólnie zawodzimy. Reżyser może jednak pocieszać się swoimi wcześniejszymi sukcesami. Bo czyż nie udowodnił on niemieckiej publiczności, że jest ciekawa nowości? A także że dojrzała do konfrontacji ze swoją własną, tak trudną przeszłością? Bez współudziału z jej strony, Peymannowe odkrycia sztuk Thomasa Bernharda, Petera Handke, George’a Taboriego i wiele jego własnych przedstawień nie było by możliwych. Dyrektor Berliner Ensemble potrafi również dzisiaj pokazać, że nadal „ma nosa”: obecny nowy hit kinowy Romana Polańskiego „Rzeź”, powstały według sztuki teatralnej Yasminy Rezy „Bóg mordu” już dawno był grany w Berliner Ensemble. Wróćmy jednak do „Śmierci Dantona”: sejsmograf nie rejestruje żadnych rewolucyjnych drgnięć. To deprymujące, nie tylko dla reżysera. Ale pocieszmy się: ile rewolucji okrzykiwano jako takie, mimo że jednak nimi nie były? Może tym razem stanie się odwrotnie. I może Claus Peymann będzie wtedy mieć ochotę na rozmowę.
Publikacja: Teatr dla Was, 2012