Bawmy się - do diabła ze światem
Na tegorocznym Theatertreffen w Berlinie trudno było się oprzeć wrażeniu, że zaprezentowany tam program pochodzi z KaDeWe, położonego nieopodal przy głównym bulwarze dawnego Berlina Zachodniego. Zestaw spektakli był podobnie luksusowy i kosztowny jak tamtejsze towary. Czy był on kulturze potrzebny? W obliczu politycznie niepokojącej i społecznie trudnej sytuacji w Europie - niekoniecznie. Oczywiście nie wszystko zasługuje na tak negatywną ocenę. Wybrane spektakle cechowała stylistyczna różnorodność i wspaniałe aktorstwo; było wśród nich także kilka prac efektownych wizualnie. Theatertreffen stać jednak na dużo więcej, a teatr niemiecki wielokrotnie przekonywał swoimi zaangażowanymi wypowiedziami. W tym roku ich zabrakło, zastąpiły je sztuki stawiające w dużej mierze na rozrywkę.
Festiwal rozpoczął „Hotel Strindberg” w reżyserii wychowanego w Australii Simona Stone’a, już po raz trzeci zaproszonego do Berlina, tym razem z zespołem Burgtheater z Wiednia. Stone powielił kolejny raz swój główny pomysł reżyserski, polegający na przenoszeniu na dzisiejsze sytuacje i przepisywaniu na współczesny język klasycznych utworów. Jedyną różnicą było to, że „Hotel Strindberg” nie opiera się na jednym tekście, ale jest zbiorem epizodów wybranych z siedmiu dramatów i autobiograficznej prozy szwedzkiego autora. Te „short cuts”, rozdzielone przez reżysera na liczne pary, nocujące w tytułowym hotelu, pozwalały śledzić piekło małżeńskie w różnych wariantach i stadiach, w mniej lub bardziej brutalnych formach, elokwentnych lub prostackich starciach słownych, z rękoczynami lub jako terror psychiczny.
Scenografię sztuki stanowi trzypiętrowy budynek widziany w przekroju, w którym ściana od strony widowni jest przeźroczysta, co umożliwia obserwację toczących się równolegle wydarzeń. Włączane lub wyłączane mikroporty aktorów kierują uwagę to w jedną, to w inną stronę. Prawie filmowe dialogi, cięte riposty, wartki przebieg akcji i ciekawe postaci tworzą dość ponury obraz społeczeństwa dobrobytu, zajętego egocentrycznie jedynie swoim nieudanym życiem prywatnym. W wielu sytuacjach tkwi jednak dla postronnego obserwatora tak wiele komizmu, że trudno brać na poważnie zmartwienia bohaterów. Nawet pesymistyczne zakończenie, kiedy to alter ego Strindberga (Martin Wuttke) trafia nagle ze świata realizmu pierwszej części przedstawienia do jakby innego hotelu, o onirycznej atmosferze cechującej późną twórczość pisarza i wpada tam nagle w obłęd, nie psuje dobrego nastroju. Ta świetnie zrobiona (dzięki sprawnej pracy 80 techników na zapleczu) i mistrzowsko zagrana przez wiedeńskich aktorów opowieść była udanym wieczorem teatralnym, który nie pozostawił po sobie głębszych śladów.
Nastawionym jeszcze bardziej na rozbawienie publiczności był spektakl z Theater Basel „Tartuffe oder das Schwein der Weisen” („Tartuffe lub świnia mędrców”) w reżyserii Claudii Bauer. Tekst sztuki autorstwa PeterLichta odchodzi daleko od Moliera i gdyby nie tytułowa wzmianka, nie zwróciłoby się uwagi, że punktem wyjścia była komedia francuskiego mistrza. Postaci noszą pseudobarokowe ekstrawaganckie stroje, pojawiają się lub znikają za licznymi wahadłowymi drzwiami trzypiętrowego pałacyku o skrzącej się złociście fasadzie, ustawiają nienaturalnie w grupki na dziedzińcu, a jeśli znajdą się na tyłach fasady, ich twarze ukazują się jako wielkie zbliżenia na dużym ekranie. Ci członkowie rodzinnej firmy nieodgadnionej branży porozumiewają się współczesnym slangiem (ciągle słyszy się „okay” lub „zajebiście”), produkując przeważnie nonsensy. Tematem rozmów jest nadchodzący workshop z seksu, obiecujący wzbicie się na wyższy „level” osobowościowy po przekroczeniu obecnych granic w cielesnych kontaktach, co ma zapewnić każdemu o wiele wspanialsze życie.
Prowodyrem przedsięwzięcia jest szef firmy Orgi, który przypisuje poznanemu niedawno trenerowi Tuffiemu niezwykłe umiejętności. Tuffi okazuje się wprawdzie zwykłym oszustem, ale zdemaskowanie go nie pomaga. Umowa jest podpisana, za workshop trzeba zapłacić i spełnić dalsze warunki: absolwenci pierwszego kursu muszą wziąć udział w trzech kolejnych. Kto trafia do systemu, nie może się z niego tak łatwo wydostać – oto puenta przedstawienia. Dobrze bawią się miłośnicy płytkiej rozrywki, karkołomnych tyrad słownych i rubasznego humoru podszytego bezsensem (Tuffi wkracza na początku na scenę w przebraniu świni z wielkim penisem, mającym symbolizować bezmierną potencję kapitalizmu). Trudno jest jednak zrozumieć, dlaczego ten bulwarowy spektakl trafił na Theatertreffen. Czyżby zadziałała tu jego opulentna mistyfikacja?
Rozrywki dostarczył także 10-godzinny festyn „Dionysos Stadt” Christopha Rüpinga. Ideą spektaklu z Münchner Kammerspiele było nawiązanie do tradycji antycznych dionizjów, dlatego ważne były w nim długie przerwy na ucztowanie i tańce oraz wciąganie publiczności na scenę, aby jej obecność na deskach pogłębiała poczucie wspólnoty. Przedstawienie tworzyły trzy utwory, powstałe przez połączenie z sobą różnych tekstów dotyczących: mitu Prometeusza, upadku Troi i Oresteji. Rüping zaprezentował je bardzo przystępnie, z ironią, mieszając tragedię z farsą, improwizację i teatr wspólnoty. Reżyser nie szukał w antycznych opowieściach ich głębi, chciał wypróbować wielką formę festynu. Scenicznie nie dzieje się w spektaklu wiele, w pierwszej części Prometeusz (Benjamin Radjaipour) buja się podczas snutej opowieści w klatce, a reszta aktorów czołga się pobekując z zarzuconymi na plecy owczymi skórami. Opowieści o wojnie trojańskiej są zredukowane do parad wojskowych i kilku walk bohaterów, a samą wielką bitwę ilustruje kakofonia perkusyjnych dźwięków. Morderstwa Oresteji są prezentowane na luzie, jako współczesny sitcom. Jest też miejsce na mecz piłki nożnej, wesele i wspólne oglądanie wschodu słońca.
Od wymienionych spektakli różnił się „Unendlicher Spaß” („Wielki ubaw”) według powieści Davida Forstera Wallace‘a w reżyserii Thorstena Lensinga (szerzej omawiany w „Teatrze” 5/2019). Niezwykle komiczny, zawierał on drugie dno ukazując rozpaczliwą niemoc bohaterów wobec własnego bytu i przytłaczającego ich świata, i kreślił obraz współczesnego społeczeństwa, które samo doprowadziło się do ruiny.
Z innej konwencji skorzystał Tom Luz, po raz trzeci pokazując na Theatertreffen, co potrafią wyczarować teatralne maszyny, na pierwszym miejscu te do wytwarzania sztucznej mgły. „Girl From The Fog Machine Factory” to prawie bezsłowna opowieść, w której obłoki wędrują po scenie umiejąc zadziwić widza. Reżyser spełnił oczekiwania znających jego poetycki teatr i umożliwił beztroskie chwile ucieczki od rzeczywistości.
Przeżyciem emocjonalnym był dopiero kończący festiwal spektakl z Schauspielhaus Dresden „Duży zeszyt” Ulricha Raschego, skierowany wyraźnie na poważny temat. Rasche pokazał przy okazji, że korzystanie z tego samego pomysłu reżyserskiego może prowadzić do unikatowych dzieł i że trzecie z kolei zaproszenie go na Theatertreffen jest zasłużone. Spektakl jest wizualnie ascetyczny, co czyni ważnymi szczegóły. Na jednej, czasem dwóch obracających się okrągłych płaszczyznach pojawia się dwóch, czterech, ośmiu lub szesnastu nieco podobnych do siebie i prawie jednakowo ubranych młodych aktorów (świetna praca z detalami kostiumów Romy Springsguth). Ich perfekcyjnie wyraźna i doskonale zsynchronizowana chóralna recytacja nie pozwala uronić ani słowa z okrutnego tekstu Ágoty Kristóf, którego wolałoby się niekiedy nie słyszeć. „Duży zeszyt” opowiada o dwóch chłopcach, którzy muszą się dostosować do warunków wojny, aby przetrwać. Aby znieść nieobecność matki, zimno i głód, szykany babki, starają się wymazać wspomnienia dobrych czasów, pieszczotliwe słowa i miłe uczucia. Wynajdują w tym celu ćwiczenia uczące ich znosić niedostatek i przemoc, stają się coraz twardsi, przejmują brutalność otoczenia. Krok po kroku aktorzy poruszają się na pochyłej obrotówce, aby pozostać na swoim miejscu i nie zmienić pozycji w grupie. Radzą sobie z gruntem usuwającym im się spod nóg. Przenikliwa recytacja, wspomagana muzyką Moniki Roscher buduje klimat wojny, z czasem coraz silniej przytłaczający swą akustyczną warstwą, która niczym lawa rozlewa się po widowni. Spektakl Ulricha Raschego nie tylko opowiada o okrucieństwach, pozwala doświadczyć wojny wręcz zmysłowo. Stwarza poczucie, że wdziera się ona nagle do ustabilizowanego świata.
Z perspektywy tego ostatniego, reszta przedstawień zdaje się być zabawą nad przepaścią. Końcowy akcent festiwalu to świat, nad którym nikt nie ma już kontroli. Tegoroczny program nie przyczynił się do tego, aby pozostał daleko.
Publikacja: "Teatr" Nr 7-8/2019