Na osi Berlin - Wrocław

Historia dwóch skandali roku 2016: Volksbühne am Rosa-Luxemburg-Platz w Berline i Teatr Polski we Wrocławiu

Nie tylko w Polsce, ale również i w Berlinie wiele dyskusji dotyczących teatru obraca się od pewnego czasu wokół tematu zmian na stanowiskach dyrektorów. Najgłośniejszą z nich i zarazem budzącą największe kontrowersje jest sprawa nieprzedłużenia umowy Franka Castorfa. Decyzję pozbawienia Castorfa po 25 latach kierownictwa Volksbühne am Rosa-Luxemburg-Platz podjęli niejako z dnia na dzień i w ostatniej chwili sekretarz do spraw kultury Tim Renner, odpowiedzialny we władzach Berlina za tę dziedzinę zarządzania, i Michael Müller, obecny prezydent miasta, któremu po osobie sekretarza kultura podlega bezpośrednio, gdyż w stolicy – z powodu kosztów – zredukowano przed kilku laty samodzielny resort kultury kierowany przez odrębnego senatora. Zaplanowana zmiana wywołała w mieście zaskoczenie, gdyż mało kto liczył się z taką wieścią. Ze strony polityków nie padła wcześniej ani jedna uwaga sugerująca takie zamiary, na łamach prasy nie pojawiły się żadne debaty rozważające sensowność czy konieczność podobnych planów, nie prowadzono też dyskusji na temat oczekiwań wobec Volksbühne czy też ogólniej berlińskich teatrów.

Samego Castorfa, którego kontrakt był jak dotąd przedłużany kilkakrotnie, poinformowano na dwa dni przed jego premierą sztuki Hansa Henny’ego Jahna „Pastor Ephraim Magnus” w Hamburgu, że tym razem kolejnej kadencji nie będzie i to reżyser zawiadomił prasę. W Berlinie zawrzało, a protesty krytykujące takie metody prowadzenia polityki kulturalnej oraz poparcie dla Castorfa i uwielbianej przez jednych, a krytykowanej już od zawsze przez innych sceny, zaczęły się formować. W odpowiedzi na to Renner i Müller zaprezentowali w błyskawicznym tempie (około dwóch tygodni) nowego dyrektora. Jego kandydatura nie była publicznie dyskutowana przed nominacją, zabrakło na to czasu.

Rozpisywanie konkursu na stanowiska dyrektorów teatru nie jest w niemieckiej stolicy konieczne, końcowe decyzje są podejmowane przez upoważnione osoby, ale jak dotąd plany ważnych zmian były zwykle ogłaszane z dużym wyprzedzeniem i na temat ewentualnych następców prowadzono otwarte i wyczerpujące rozmowy. Zainteresowani zwalniającym się stanowiskiem mogli się też zgłaszać z własnej inicjatywy i prezentować swoje koncepcje, propozycje osób trzecich były przyjmowane do wiadomości, a na łamach prasy omawiano różne za i przeciw. Zdarzało się wprawdzie, że wybór padał nagle na osobę nie będącą podmiotem rozmów – jak w przypadku Shermin Langhoff, która kieruje obecnie z sukcesem teatrem Gorki – powodem tego bywało jednak nierzadko małe przekonanie co do zgłoszonych uprzednio kandydatów. Tym razem nowy szef Volksbühne nie musiał przed swoją niminacją prezentować żadnego wstępnego planu dla sceny i do dziś nie wiadomo czy w ogóle był brany pod uwagę jeszcze jakiś inny kandydat. Przyciśnięty do muru w późniejszym terminie Tim Renner wyliczył jedynie kilka nazwisk swoich ekspertów (mało znanych w środowisku), których rady podobno zasięgał.

Od sezonu 2017/18 dyrektorem będzie Belg Cris Dercon. Ten znany i niezwykle zasłużony kurator licznych wystaw i renomowanych festiwali sztuki rangi „dokumenta” w Kassel oraz dyrektor muzeów osiągnął w czasie swojej kadencji w londyńskiej Tate Gallery of Modern Art (2011-16) duży międzynarodowy sukces. Co się tyczy teatru, Dercon posiada dyplom ukończenia studiów teatrologii, ale jak dotąd nie kierował jeszcze żadną placówką teatralną. Prezydent miasta i jego sekretarz do spraw kultury postawili więc miasto - a właściwie i całe Niemcy, gdyż Volksbühne jest sceną o europejskiej renomie - przed faktem dokonanym kończąc na własną rękę 25-letnią tradycję „teatru Castorfa” i grając przy okazji nieco w pokera, gdyż Dercon może się w nowej roli dobrze sprawdzić, ale jak do tej pory nie ma na to dowodów.

Dodatkową kroplę goryczy dla środowiska kulturalnego stolicy stanowił fakt, że obaj decydenci zapowiedzieli natychmiastowe zwiększenie budżetu teatru Dercona o 2 miliony euro, mimo że w ostatnich latach żaden z berlińskich teatrów nie mógł się doprosić o podwyższenie mu pilnie potrzebnych dotacji, co było między innymi powodem rezygnacji Armina Petrasa ze stanowiska dyrektora teatru Maxim-Gorki. Swoje decyzje odmowy senat Berlina argumentował zawsze brakiem środków w lokalnej kasie. Sprawa, a raczej afera, Volksbühne dowodzi więc, że i w Niemczech w praktyce niestety nie zawsze obowiązują godne demokracji ustalenia zbiorowe i że w dzisiejszych czasach przed pewną samowolą polityków nie może obronić się nawet wspierana protestami (wielu berlińczyków było przeciwnych pozbawianiu ich tradycji Castorfa) kultowa scena o mocnej europejskiej pozycji.

Jak wyglądają na tym tle wydarzenia we Wrocławiu? Najpóźniej od roku 2014, kiedy konflikt między władzami wojewódzkimi i Teatrem Polskim stał się sprawą publiczną, wiadomo było, że polityka będzie dążyć do wprowadzenia dyrektorskiej zmiany. W ówczesnym sporze pośredniczyła minister kultury Małgorzata Omilanowska i zaproponowane przez nią ugodowe rozwiązanie zostało zaakceptowane przez obie strony. Rozpisano wtedy konkurs na nowego dyrektora teatru, przy czym jego wybór miał być uzgodniony także z zespołem Teatru Polskiego, a mający jeszcze aktualną umowę Krzysztof Mieszkowski miał dobrowolnie zrezygnować ze stanowiska głównego dyrektora i objąć funkcję kierownika artystycznego teatru. W ogłoszonym konkursie podano warunki, jakie powinien spełniać nowy dyrektor, do konkursu stanęły trzy osoby. Niejasne jest dlaczego władze miasta pozostawiły sprawę niezałatwioną przez następne dwa lata. Niewiele można dowiedzieć się na ten temat z lokalnej prasy. A czy nie byłoby jej zadaniem zwrócenie uwagi na stagnację i zgłębienie przyczyny? Nie wiadomo czy wina leżała po stronie władz, które nie były gotowe zaakceptować kandydatki, którą preferował zespół i z którą Mieszkowski chciał współpracować, czy też to może teatr przeciągał sprawę. Faktem jest, że dopiero kiedy umowa Mieszkowskiego dobiegała końca przerwano politykę strusia i sprawa wróciła już z dużym opóźnieniem na agendę.

Wydarzenia lata 2016 dotyczące szukania i obsadzenia na szybko nowego dyrektora mamy jeszcze świeżo w pamięci. Ten daleki od standardów proceder wygląda w pierwszej chwili w porównaniu z przebiegiem spraw w Berlinie nieco lepiej. W końcu (drugi) konkurs w lecie 2016 był, kandydatom postawiono jakieś warunki, było ich kilku, i nawet odbyły się z nimi rozmowy kwalifikacyjne, a potem jakieś głosowanie, w którym jeden z nich zdobył sześć i jeden trzy głosy. Ten powierzchowny opis pomija tak ważne fakty jak niezwykle krótki termin zgłoszeń, pobieżne sprawdzanie aplikantów i ich planów, błyskawiczne rozmowy i brak intensywnych dyskusji wewnątrzkomisyjnych. Sam konkurs był konieczny, gdyż powodem chęci wprowadzenia zmiany na szczycie Teatru Polskiego był deficyt w budżecie teatru, za który ponosi odpowiedzialność dyrektor Mieszkowski, trudno więc żeby Urząd Wojewódzki nie zareagował. Z drugiej strony należy tu też uwzględnić, że w warunkach chronicznie niedofinansowanej polskiej kultury przekroczenie budżetu nie jest sprawą trudną. Dyrektor wydawał pieniądze na sztukę, a dobra sztuka kosztuje – czy naprawdę nie było tu żadnej możliwości znalezienia wspólnego rozwiązania? Mieszkowski nie gospodarował do własnej kieszeni jak to się działo niedawno na przykład w wiedeńskim Burgtheater za dyrekcji Matthiasa Hartmanna.

Kolejnym istotnym punktem w toczącym się konflikcie było to, że po ostatnich wyborach Mieszkowski został posłem. W jaki sposób mógłby więc prowadzić dalej teatr czy nawet tylko współprowadzić go jako kierownik artystyczny, skoro sam zdecydował się na przejęcie zadania, które – aby je dobrze wykonywać – pochłonie jego cały czas? Komisji, która w takiej sytuacji podjęłaby decyzję zostawienia teatru w jego rękach, należałoby zarzucić brak odpowiedzialności.

Dlaczego więc konsekwencje afery wrocławskiej są o wiele gorsze? W Berlinie, stawiając wszystkich przed faktami dokonanymi, Renner i Müller nie zakończyli epoki Castorfa od razu, przedłużyli jego umowę o sezon teatralny 2016/17, dając w ten sposób dyrektorowi i jego zespołowi okazję, aby poprzez całoroczny program i ostatnie premiery pożegnać się ze swoją publicznością. Pożegnanie to właśnie się rozpoczęło i wygląda na to, że może ono dorównać najlepszym, legendarnym już czasom tej sceny. Także publiczność ma czas, aby przyzwyczaić się do zmiany i pogodzić z nową sytuacją. Jest to szczególnie ważne, bo w końcu to właśnie dla niej istnieje teatr - dziedzina sztuki związana niezwykle silnie z budzeniem emocji. Odpowiedzialność za możliwość godnego zakończenia wieloletniej działalności spoczywała tu w rękach polityki kulturalnej regionu. Mające obecnie miejsce odstraszanie dotychczasowych miłośników Teatru Polskiego przy niepewnej programowej przyszłości placówki może stać się dla decydentów nieodpowiedzialnym fiaskiem finansowym.

Kolejnym aspektem jest fakt, że spektakle powstające w Volksbühne były wprawdzie robione dla niej, ale znaczna ich część jeździła potem długo na światowe tournee (na przykład przedstawienia samego Castorfa, René Pollescha czy Christopha Marthalera). Łatwo więc sobie wyobrazić, że i bez swojego budynku Volksbühne będzie jeszcze przez dłuższy czas obecna w europejskim teatralnym świecie. Czy będzie to możliwe w przypadku Teatru Polskiego jest raczej wątpliwe, gdyż jest to kwestia finansowa i wieloletnich wypracowanych kontaktów. A tak w ogóle: co stanie się z zespołem Polskiego – czy będzie tu tak samo jak w Studio po odejściu Agnieszki Glińskiej?

Jeśli Volksbühne Castorfa zniknie, Berlin nadal będzie się liczył teatralnie za granicą, gdyż i Schaubühne am Lehniner-Platz reprezentuje od lat z sukcesem miasto i niemiecki teatr na całym świecie. Inaczej jest w Polsce, gdzie obecnie nie mamy zbyt wielu takich wizytówek teatralnych jakie stanowił Teatr Polski, a już na pewno nie ma ich chwilowo lokalnie we Wrocławiu. Metropolia teatralna Berlin utrzyma się, Wrocław straci, chociaż półwieczne doświadczenie w tym mieście dowodzi, że pielęgnacja niezwykłych placówek kultury bardzo się opłaca: renoma „Laboratorium” Jerzego Grotowskiego czy „Teatru Pantomimy” Henryka Tomaszewskiego żyją do dziś, i zapewne przyczyniły się do tego, że to właśnie Wrocław mógł zorganizować tegoroczną Olimpiadę Teatralną. Korzysta na tym całe miasto i to nie tylko kulturalnie, ale i gospodarczo. (W tym miejscu warto byłoby zastanowić się też nad fenomenem, dlaczego w czasach komunizmu nikt z wrocławskich urzędników kultury nie kwapił się do zniszczenia tych teatrów, a co więcej, chętnie chwalono się nimi za granicą).

Patrząc lokalnie trzeba przyznać, że oczywiście i w Berlinie teatr dramatyczny bardzo straci – styl Volksbühne, jej program i działalność są swoiste i nie do podrobienia. Berlin posiada jednak bogate teatralne zaplecze, które tworzą Schaubühne, Deutsches Theater, bardzo silny w ostatnich latach Gorki, Berliner Ensemble (gdzie też następuje właśnie dyrektorska zmiana), HAU i wiele, wiele innych ciekawych mniejszych scen, których nie sposób tu wszystkich wymienić. Poza tym elementy obecnej Volksbühne przetrwają w mieście: dyrekcja Schaubühne zapowiedziała już, że w przyszłości Werner Fritsch – dawniej czołowy aktor Castorfa, w ostatnich latach reżyser, który dołączył do charakterystycznych twórców na jego scenie - będzie u niej realizować swoje spektakle.

Niewykluczone też, że podobnie będzie z teatrem samego Castorfa, który istnieje przecież w dwojakiej formie: jako Volksbühne i jako indywidualny styl tego reżysera. Castorf zapewne da się namówić – nawet jeśli nie natychmiast - aby inscenizować w Berlinie gdzie indziej, gdyż i teraz pracuje w innych miastach, z innymi aktorami. Na pewno niejeden z berlińskich teatrów będzie gotów – i w stanie - zapewnić artyście takie warunki jakie Mieszkowski zapewniał Krystianowi Lupie. Czy we Wrocławiu spektakle Lupy będą jeszcze możliwe? I spektakle innych reżyserów, które powstały w Teatrze Polskim dzięki odwadze i programowemu „nosowi” dyrektora? Czy w obecnych czasach będziemy w Polsce oglądać przedstawienia odpowiadające tamtejszym? Nie myślę w tej chwili o wystawianiu dramatów Elfriedy Jelinek, która z uwagi na swoją popularność pewnie utrzyma się i gdzie indziej, ale kto wystawi dzisiaj nową „Tęczową Trybunę 2012” albo teksty Heinera Müllera? Także te ostatnie wymagają szczególnego zrozumienia, wyczucia sytuacji i pewnej odwagi, aby włączyć je do programu.

Poza tym kto wie, może obecne berlińskie, w międzyczasie już komunikowane chociaż nadal mgliście, plany Crisa Dercona - co do których jak dotąd wśród miłośników Volksbühne i profesjonalnego środowiska teatru przeważa raczej opinia, że powstanie tam „buda eventów” - jednak się sprawdzą i wizja nowej muzealno-teatralno-filmowo-performansowo-tanecznej multi-sztuki dostarczy rzeczywiście ciekawych doświadczeń? We Wrocławiu zaś – co wynika z dotychczasowych informacji – ma się wrażenie, że nowy dyrektor planuje głównie zamykanie scen (w celach remontu) oraz granie sztuk bulwarowych i utworów okolicznościowych. Dlatego trudno uwierzyć, że Teatr Polski kontynuuje swoją drogę artystycznego rozwoju. Tracimy na tym wszyscy.

Pozostaje jeszcze jedno: obecne protesty publiczności Teatru Polskiego są demokratycznym wyrazem słusznego oburzenia, ale tak naprawdę nie mogą już chyba wiele zmienić. Gdyby demonstracje zaczęły się wcześniej, może mogłyby wpłynąć na ostateczną decyzję? Może zmusiłyby polityków, aby dołożyli sił i wypracowali wspólnie z teatrem jak najlepsze rozwiązanie, a gdyby się to nie powiodło, żeby wszczęli intensywne starania, aby w konkursie wzięli udział dalsi godni stanowiska dyrektora tej placówki kandydaci? W obecne rozwiązanie nie włożono wiele wysiłku. W Berlinie polityka nie dopuściła do publicznej dyskusji – być może z obawy, że preferowany przez nią pomysł nie znajdzie wielu zwolenników. We Wrocławiu raczej przegapiono szansę, aby spróbować pokierować sprawą. Ten zarzut dotyczy nas wszystkich.

Publikacja: "Teatr" Nr 12/2016 oraz e-teatr

(na łamach "Teatru" artykuł ukazał się w nieco skróconej wersji)