I love 33: Exhibit B i medEia 

Poruszający i pełen magii teatr z Afryki Południowej na festiwalu w Berlinie

Reżyser Brett Bailey nie jest jeszcze znany szerokim kręgom europejskiej publiczności - jego performatywne spektakle dopiero ostatnio zaczynają docierać na nasz kontynent. Dlatego też widzowie zbierający się w Berlinie przed wieżą ciśnień w dzielnicy Prenzlauer Berg nie żywią szczególnych oczekiwań. Nic nie wskazuje na to, że spektakl „Exhibit B” wywoła wstrząs. Pod koniec „Foreign Affairs”, gdy porówna się go z innymi prezentacjami, okaże się, że spektakl artysty z Republiki Południowej Afryki i jego zespołu Third World Bunfight był najciekawszym i zarazem budzącym największe kontrowersje występem. Jego konkurentami będzie 21 przedstawień z czterech kontynentów: Afryki, Azji, Ameryki Południowej i Europy. Nowy międzynarodowy festiwal berliński „Foreign Affairs” odbywa się pod hasłem „clash wizji” i przeznacza wiele miejsca na pozaeuropejskie perspektywy. Ale wróćmy do wieży ciśnień.

Widzowie czekający na wejście do przestrzennej instalacji czy może raczej performatywnej wystawy – trudno jest umieścić ten teatralny wieczór w znanych kategoriach - dostają przypinkę z napisem „I love 33” i kartkę papieru, stanowiącą program wieczoru. Ten ostatni zawiera podstawowe fakty na temat Konferencji Berlińskiej, zorganizowanej przez Bismarcka w 1884-85 w celu podziału Afryki oraz kilka informacji o organizowanych w XIX wieku na Zachodzie Europy „ludzkich zoo”. „Dzicy” mieszkańcy z dalekich krajów, głównie Afryki, byli w nich wystawiani na pokaz niczym egzotyczne zwierzęta, aby dostarczyć rozrywki spragnionym sensacji gapiom starego kontynentu. Był to szczytowy okres europejskiej kolonizacji „czarnego lądu” i chwalebnych poczynań członków „kaukaskiej” (czytaj: białej, najdoskonalszej) rasy, aby ucywilizować prymitywnych mieszkańców podbitego świata. Ludzkie zoo, jak przypomina program wieczoru, cieszyły się wielką popularnością.

Kiedy o ustalonej godzinie młoda, biała kobieta z pomalowaną na czarno twarzą staje przed czekającymi, napięcie rośnie. Przewodniczka wprowadza publiczność do wnętrza wieży, sadza na numerowanych krzesłach i zaznajamia z dalszym procederem. Wywoływani według przydzielonych im numerów widzowie wchodzą pojedynczo do pomieszczeń wystawy. Ci, na których jeszcze nie nadeszła kolej mogą przyglądać się stojącej w mroku nagiej statui czarnej kobiety przyozdobionej paroma egzotycznymi piórami. Trudno powiedzieć, czy jest ona żywa.

Pierwsze eksponaty wystawy dotyczą czasów prehistorycznych, w których wykształciły się różne rasy ludzkie, a następnie pierwszych kontaktów Europejczyków z mieszkańcami innych kontynentów. Zwiedzający czuje się trochę jak w muzeum antropologicznym. Ale już trzeci eksponat okazuje się żywym człowiekiem. Ubrany w jeansy i często noszoną dzisiaj kurtkę, stojący nieruchomo na podwyższeniu mężczyzna zaopatrzony jest w muzealny napis mówiący, że pochodzi on z Kamerunu i czeka na otrzymanie azylu w Niemczech. Imię, nazwisko, wzrost, waga, informacje na temat rodziny oraz adnotacja, że nie jest chory na gruźlicę widnieją na tablicy umieszczonej obok.

Przechadzając się po wystawie widz napotka dalsze „obiekty” opowiadające o dzisiejszych losach Afrykanów w Europie. Pomiędzy nimi Brett Bailey umieści inne żywe obrazy, poświęcone tematowi przeszłości. Będą to stacje o czasach niewolnictwa, o pracy na plantacjach kauczuku, obchodzeniu się białych z ich murzyńską służbą, o karach za próby buntu przeciwko kolonizatorom lub próbę ucieczki. Tu i ówdzie natrafi się na trofea afrykańskich zwierząt, ludzkie skalpy lub stare zdjęcia. Także za nimi kryją się krwawe historie. Nie brakuje również stacji o losach osób prześladowanych politycznie, które szukały schronienia w Europie. Ich gehenna kończyła się często śmiercią. Te drastyczne, oparte na wielu tragediach sceny utworzone są z udziałem żywych aktorów. Niczym rzeźby stanowią oni część plastycznych instalacji. Teatr Bretta Bailey’a to nieruchomy teatr, w którym poruszają się jedynie widzowie.

Ciekawe jest, że w wieży słychać wyraźnie ciszę i milczenie. Dziwi to dlatego, gdyż w pomieszczeniu rozlega się nieustannie głośny śpiew. Chór kobiet z plemienia Nama, żyjącego w dzisiejszej Namibii, śpiewa pieśni żałobne swoich przodków. Wcześniejszą nazwą Namibii była „Niemiecka Afryka Południowo-Zachodnia”. Przeszłość kolonialna Niemiec jest wyraźna tego wieczoru. Bailey rozpościera swój krajobraz ludzkiego poniżenia bez krzyku, histerii, obrazoburstwa czy rozpaczy. Jest oszczędny w środkach wyrazu. Mimo to przekazuje wymowne treści. Co pewien czas przy wejściu na wystawę pojawiają się nagle dwaj, trzej czarni aktorzy. Ich zdenerwowanie, podniesione głosy – słów nie można dokładnie rozróżnić - zakłócają na moment statykę wieczoru. A może wcale nie są to aktorzy.

Celem reżysera, kreatora tych wstrząsających opowieści, nie jest chęć zaszokowania lub sprowokowania publiczności. Jednak dla wielu widzów jego wieczór jest prowokacją. Oczywiście, że wystawianie na pokaz żywych ludzi jest politycznie niepoprawne, wręcz nieprzyzwoite, ale sięgnięcie do tego niesłychanie mocnego środka nie chybia celu. To nie zgromadzeni przez Bailey’a, uwięzieni w bezruchu i własnej przeszłości czarni aktorzy są tutaj zamknięci w klatce. To oglądający ich widz zostaje przyparty do muru. Tego wieczoru niemożliwe jest uniknięcie konfrontacji. Zarówno z samym sobą jak i ze sprawami Afryki. Balast, który pozostawili Europie nasi przodkowie ciągle jeszcze istnieje. Obok niego istnieje także drugi, nasz własny, którego nie chcemy widzieć. Bo kogo tak naprawdę obchodzą sprawy uchodźców czy ofiar z Afryki. Pozostaje też jeszcze inna drażniąca sprawa: kto z nas może przyrzec, że nigdy, choćby tylko w skrytości ducha, nie myślał czasem jak rasista. Reakcją niektórych widzów jest dlatego wściekłość na reżysera.

Także drugi performatywny spektakl Bretta Baileya prezentowany w ramach „Foreign Affairs”, „medEia” krąży wokół tematu stosunków i układu sił między Afryką a bogatym Zachodem. Tym razem reżyser przenosi punkt ciężkości z własnego kontynentu stawiając obok siebie oba światy. Bailey sięga po antyczną tragedię Medei, aby opowiedzieć ją na swój sposób. Nie opiera się przy tym na dramacie Eurypidesa, ale na jego wersji holenderskiego autora Oscara van Woensela. Historia rozpoczyna się w Afryce. Medea jest córką lokalnego władcy oraz kapłanką wioski. Pojawienie się Argomautów to czasy przybycia białych kolonizatorów i podboju. Intruzi zrabują bogactwa zostawiając po sobie gwałt i zgliszcza. Ale ich przywódca Jazon spotka tu i rozkocha w sobie kobietę, którą sam także pokocha. A Medea odkryje miłość, dzięki której zapragnie poznać nowy świat, świat wyższej cywilizacji. Jazon zabierze ją ze sobą.

Także i w tym przedstawieniu reżyserowi wystarczają perkusja, trzy mikrofony i podest zbity z desek. Zakładana na głowę kultowa maska, czerwone światło i opary mgły albo dymu zaznaczają mistyczną obecność Afryki. W trakcie wieczoru podest przeobraża się w ołtarz, łóżko, tratwę lub mały biedny europejski pokoik, którego jedynym cennym sprzętem jest tranzystorowy telewizor.

Brett Bailey zwraca się w stronę zakamarków w historii Medei. Są nimi życie w Afryce przed przybyciem Jazona, czasy spędzone na tratwie, na której zakochani popłyną do Europy, nie zwracając uwagi na to, że nawet towarzysze podróży wykażą mało zrozumienia dla dokonanego przez Jazona wyboru. Wiele miejsca zajmie samotność Medei w Koryncie, gdzie nawet inne kobiety będą wobec niej wrogo nastawione i nie pozwolą jej zbliżyć się do swojego kręgu.

Spektakl oscyluje przez cały wieczór między dwoma biegunami: opowieścią snutą w mroku przy ognisku, pełną egzotyki i rytuałów oraz nowoczesnym koncertem pop. Przed mikrofonami staną trzy czarne kobiety ubrane na biało w trampki i trykotowe luźne sukienki, zachodnią modę jak z H & M. Te solistki koncertu, tworzące niekiedy także piosenkarski chórek, będą narratorem wydarzeń, „głosem”, a czasem również antycznym chórem albo opowiadającym starą przypowieść afrykańskim mędrcem. Ten ostatni będzie widział i wiedział wszystko, ale nie będzie obdarzony mocą, aby zmienić bieg rzeczy.

Historia „medEi” Bretta Bailey’a to historia o miłości i ksenofobii, poszukiwaniu szczęścia i jego utracie, migracji i samotności. To przypowieść o złamanych przysięgach, ludzkim zaślepieniu i o nigdy nienasyconej żądzy posiadania „więcej” – przyczynach katastrofy. Wszyscy są tu przegrani, ale najwyższą cenę zapłaci Medea, kobieta z Afryki.

Iwona Uberman

Publikacja: "Teatr" Nr 1/2013