Abbas Khider „Pomarańcze prezydenta” – fragment powieści
Tytuł oryginału „Die Orangen des Präsidenten“ 

 
Rozdział drugi

Babilon

1980-1983

 
Na początku było nie słowo, ale ślina mojej matki na twarzy mojego ojca. Taki był początek mojej rodziny.

Mój ojciec Muhsin przyjechał z miasta Nasirijja do Babilonu jako nauczyciel i spędził tu resztę życia z powodu mojej matki Haiat. Nie poznał jej jednak w swojej szkole, ale na bazarze. Kiedy pierwszy raz ją zobaczył, natychmiast coś do niej powiedział. Moja matka nie odpowiedziała i poszła dalej. Ojciec podążył za nią wąskimi uliczkami wielkiego bazaru. Nagle Haiat przystanęła, odwróciła się i zapytała kpiąco:

- Po co mi tak depczesz po piętach?

Na to on odpowiedział: - Chcę zawrzeć z tobą znajomość.

Spojrzała mu z oburzeniem prosto w oczy: - Nie jestem zainteresowana! – i odwróciła się, żeby odejść.

– Głupia krowa – mruknął pod nosem mój ojciec i także już się odwrócił.

Ale Haiat, słysząc jego słowa, zbliżyła się do niego i położyła mu rękę na ramieniu. Spojrzał na nią zdziwiony. Wtedy splunęła mu w twarz. Ojciec zaniemówił i stanął jak wryty. A ona? Poszła sobie spokojnie dalej. W tym momencie Muhsin zakochał się w niej.

- Bo na niego naplułaś? - Moja matka śmiała się jak dziecko, kiedy ją o to pytałem.

Jeszcze tego samego dnia Muhsin poszedł za nią ukradkiem aż do samego domu, wypytał sąsiadów o jej reputację i o opinię, jaką cieszyła się jej rodzina. Po tygodniu zjawił się u rodziny Haiat w towarzystwie kilku mężczyzn i poprosił o jej rękę. Haiat przyjęła oświadczyny i w rok po historii ze śliną zjawiłem się na świecie ja. Jako owoc ich wyjątkowej miłości.

Jestem zatem sumeryjsko-babilońskim potomkiem. Mieszkałem w świętych miejscach kolebki ludzkości: w Babilonie i Urze. I to wcale nie tysiące lat przed Chrystusem, ale pod koniec XX wieku. Moja matka urodziła się w mieście Hilla, stolicy prowincji Babilonu. Mój ojciec pochodził z Nasirijji, stolicy prowincji Zi-Kar, położonej w pobliżu ruin Ur, jednego z najstarszych sumeryjskich miast, dawnego centrum Mezopotamii. Oba miasta leżą nad rzeką Eufrat. Piłem wodę z tej rzeki, pływałem w niej, i widziałem tam syrenę o złotych piersiach.

Mieszkałem z rodzicami w Babilonie w centrum miasta, w dzielnicy Kurdów, położonej w odległości pół kilometra od dworca kolejowego i w kilka minut od brzegu rzeki. W dzielnicy kurdyjskiej nie mieszkało wcale wielu Kurdów, jakby można sądzić po tej nazwie. Było tam tylko kilka kurdyjskich rodzin. Ale mimo to dzielnicę nazywano dzielnicą Kurdów. Żyli tu głównie Arabowie, przeważnie suniccy muzułmanie albo chrześcijanie i tylko niewiele szyickich rodzin, takich jak my.

Nie przyszedłem jednak na świat w dzielnicy Kurdów, ale w Samarrze. Kiedy moja matka była już w dziewiątym miesiącu ciąży, wybrała się tam w odwiedziny do swojej przyjaciółki. To właśnie Samarra, miasto nazywane dawniej z uwagi na swą niezwykłą urodę „Surra-Man-Ra’a”, co znaczy „szczęśliwy kto je widział”, jest miejscem moich narodzin.

W kilka dni po przyjeździe do Samarry, moja matka postanowiła zobaczyć piwnicę Al Serdab, w której – dopóki nagle nie zniknął - ukrywał się w IX wieku imam Al Mahdi. Od tej pory szyici oczekują jego powrotu. Ma przybyć razem z Jezusem Chrystusem, aby przynieść światu sprawiedliwość i ocalić ludzkość od zła.

Obie kobiety wybrały się więc razem do piwnicznej groty, ale najpierw odwiedziły groby dziadka i ojca Al Mahdiego w meczecie Al Askari. Potem udały się do Al Serdabu. Moja matka położyła sobie prawą rękę na głowie i powtarzała jak różaniec słowa modlitwy do Al Mahdiego: „Oby imam Al Mahdi zjawił się jak najszybciej, tak szybko jak tylko będzie mógł”.

Zanim doszły do Al-Serdabu, Haiat zemdlała i osunęła się na ziemię. Kiedy po godzinie otworzyła oczy, znajdowała się w szpitalu. Pół godziny później wydostałem się z jej brzucha prosto do rąk pielęgniarki.

Od tej pory nazywam się Mahdi.

 

***

 

Moi rodzice rozpieszczali mnie bezgranicznie. Byłem centrum ich świata i spełnieniem marzeń. Wszystko kręciło się wokół mojej osoby. Dostawałem od nich wszystko, czego dusza zapragnie: słodycze, zabawki i prawie co miesiąc jakieś nowe ubranko. Mniej więcej raz w miesiącu ojciec brał mnie na barana i niósł przez pół miasta, żebym mógł się pobawić na wielkim placu zabaw w Babilonie. Nawet telewizor był wtedy włączany u nas, kiedy wyświetlano w nim seriale rysunkowe. Ale szczęście nie trwało długo. Miałem zaledwie osiem lat, kiedy w życiu mojej rodziny nastąpiła wielka zmiana: rozpoczęła się wojna iracko-irańska.

Pierwszy nalot lotniczy przeraził nas. Samoloty bojowe chrumkały na niebie jak wielkie świnie. Hałas był ogłuszający. Kiedy ten nalot nastąpił, siedziałem sobie przed telewizorem i oglądałem uszczęśliwiony jakiś program dla dzieci. Moja matka gotowała obiad w kuchni. Ja zerwałem się na równe nogi, podbiegłem do okna i zobaczyłem duże maszyny kołujące w powietrzu niczym orły. Moja matka przybiegła z kuchni, przycisnęła mnie do siebie, popchnęła na podłogę i przykryła swoją czarną szatą. Niebawem usłyszeliśmy eksplozję, która wstrząsnęła naszym domem. Po niej skryliśmy się do małego zagłębienia za schodami.

W następnej chwili rozbrzmiał alarm przeciwlotniczy, jednocześnie zjawił się w domu mój ojciec. Haiat powtarzała dotąd w kółko jedno i to samo zdanie: „Nie bój się, kochanie, nic ci się nie stanie!” Ale ja się wcale nie bałem. Nie wiedziałem przecież, co się może wydarzyć. Rozumiałem tylko, że musi to być coś bardzo złego, skoro moja matka aż tak bardzo się przestraszyła. Później, kiedy ojciec siedział już razem z nami i mocno nas obejmował, Haiat zaczęła płakać. Dopiero wtedy ogarnął mnie lęk i także zacząłem płakać. Ojciec próbował nas uspokoić:

- Nie bójcie się moi kochani! Wszystko będzie dobrze!

Nalot trwał tylko kilka minut. Usłyszeliśmy dwa głośne wybuchy i głośne salwy z karabinów maszynowych, rakiet i dział przeciwlotniczych. Strzelano z nich z poligonu znajdującego się w pobliskim lesie palmowym. Podobno eksplozje miały także tam miejsce. Nikt nigdy nie widział, co się tam naprawdę dzieje, bo wstęp na teren wojskowy był surowo wzbroniony. Syreny zawyły tego dnia jeszcze kilkakrotnie, ale samoloty bojowe już więcej się nie pokazały.

W ciągu pierwszego miesiąca wojny miasto przeżyło wiele ataków powietrznych. Rząd umieścił działa obrony przeciwlotniczej na dachach szkół, urzędów i biur partii Baas. Mieszkańcom radzono, żeby w przypadku nalotu pozostawali w mieszkaniach albo kryli się do wielkiego bunkra w centrum miasta. Przy drugim ataku udaliśmy się istotnie do bunkra. Znajdował się on wprawdzie w odległości około dziesięciu minut od naszego domu, ale mój ojciec chciał koniecznie, żebyśmy się tam schronili. Był uradowany jak małe dziecko, że będziemy mogli nareszcie wejść do środka.

- Nie ma zbyt wiele bunkrów w naszym mieście - mówił. - Ten jest zupełnie nowy. Musimy go wypróbować! To historyczna chwila!

Moja matka nie rozumiała tego. Wolała raczej ukryć się gdzieś w domu. Ale ojciec obstawał przy swoim. Spiesząc do bunkra widziałem na niebie całą kolumnę samolotów i słyszałem terkot karabinów maszynowych. Jakiś żołnierz stał na środku ulicy i strzelał do góry w powietrze. Inny trzymał w ręku pancerfausta i kryjąc się za drzewem obserwował niebo. Na twarzy ojca mieniły się radość i zaciekawienie.

Dotarliśmy do bunkra dosyć późno, ale na szczęście cali. Wartownik wpuścił nas jeszcze do środka. Wszędzie siedziały rodziny przykucając na betonowej podłodze. Szybko znaleźliśmy dla siebie kąt i także ukucnęliśmy. Nie słyszeliśmy, co się dzieje na zewnątrz, bo płacz dzieci i głosy kobiet starających się je uspokoić, zagłuszały wszelkie hałasy poza bunkrem. Czułem się w tym bunkrze okropnie. Śmierdziało tu sraczką dzieci i pierdzeniem dorosłych.

- To ze strachu – tłumaczył ojciec.

Moja matka trzymała fason. Z godną podziwu cierpliwością starała się uspokoić siedzącą obok nas starą kobietę, która przez cały czas płakała, trzęsła się i puszczała bąki. Kiedy wreszcie pojawił się wartownik z latarką, odetchnąłem.

- Nalot minął. Możecie wracać do domów!

Z przyjemnością wdychałem świeże powietrze. Wieczorem ojciec oznajmił nam, że tym razem nie wydarzyło się nic poważnego. Było kilka bombowych eksplozji na terenie jednostki wojskowej, poza tym jedna z rakiet trafiła w bazar i zniszczyła parę sklepów, zginęły trzy osoby, a dwie są ciężko ranne.

Po tym nalocie nie szukaliśmy już schronienia w bunkrze; zamiast tego podczas następnego alarmu schroniliśmy się w meczecie. To był pomysł mojej matki. Był naprawdę doskonały. Matka uważała, że meczet będzie bezpiecznym miejscem. Nie każdy, ale szyicki.

– Irańczycy są przecież szyitami - twierdziła – dlatego nigdy nie zbombardują takiego meczetu.

Tak więc przy następnych atakach lotniczych biegliśmy do Meczetu Mojżesza, stojącego obok naszego domu. Przebywanie w tym wielkim meczecie było dla mnie tysiąc razy milsze od pobytu w bunkrze. Tu nie śmierdziało. Ludzie, którzy szukali schronienia w meczecie, bali się moim zdaniem w zupełnie inny sposób. Był to nie tylko lęk przed bombami, ale i lęk przed Bogiem. Nikt nie odważył się puszczać bąków w domu bożym.

– To byłoby bluźnierstwo – mówiła moja matka. Zapach meczetu był przyjemny, pachniało tu kadzidłem i dobrymi perfumami.

Do naszego meczetu schroniło się najpierw tylko kilka rodzin szyickich. Ale kiedy przybiegliśmy tam po raz drugi, w środku było już wiele innych rodzin, głównie chrześcijańskich. Widząc ich, moja matka szepnęła do ojca:

- Zobacz, chrześcijanie też tu są! Czyżby wstąpili nareszcie na właściwą drogę do Boga?

- Nie sądzę – odpowiedział ojciec. - Na pewno szukają tu tylko schronienia, tak samo jak my. Nie ty jedna w tej dzielnicy masz dobre pomysły, moja droga.

W istocie, żaden z szyickich meczetów nie stał się celem bombardowań, poinformował nas znowu mój ojciec. Dlatego po każdym kolejnym alarmie stawały się one coraz pełniejsze. Na szczęście naloty nie trwały nigdy długo, a po trzech pierwszych miesiącach wojny zupełnie ustały. Ale walki toczyły się dalej. Działania wojenne przeniosły się teraz na linię frontu. Ludzie przekazywali sobie szeptem, że podobno Irańczycy stracili wiele samolotów i dlatego już tylko rzadko wysyłali je w głąb Iraku.

Kiedy w Babilonie skończyły się naloty lotnicze, poczułem ulgę. Pierwsze miesiące były dla mnie okropne, bo telewizja przestała wyświetlać programy dla dzieci i zamiast tego nadawano tylko dzienniki z wiadomościami z frontu, oświadczenia rządowe, piosenki dla żołnierzy i mowy prezydenta. Lekcje wf-u w szkole zamieniły się w ćwiczenia wojskowe. W czasie lekcji arabskiego nie czytano nam już teraz „Opowieści z tysiąca i jednej nocy”, tylko jedną wojenną historię za drugą, o bohaterach, którzy poświęcają swoje życie za ojczyznę i stają się męczennikami. Prawie przez miesiąc musiałem wracać prosto ze szkoły do domu i siedzieć przez cały czas w mieszkaniu. Moi rodzice nie zgadzali się, żebym wychodził na ulicę i bawił z innymi dziećmi. I prawie przez dwa miesiące nie byłem na wielkim placu zabaw. Mój ojciec uważał, że to zbyt ryzykowne.

Także matka odetchnęła z ulgą, kiedy skończyły się naloty. Ale miesiąc później mój ojciec otrzymał powołanie na front. I jeszcze kilka miesięcy potem moją matkę ogarnęła rozpacz, bo jej mąż rozstał się z życiem i światem.

 

Powyższy fragment ukazał się w kwartalniku "tekstualia" nr 3/2016